Przyszedł ten moment, gdy siadam do gitary i notesu, piszę do końca piosenki, a potem wyjdę do miasta, żeby je grać.
Nie będę potrzebowała żadnych sal w żadnych klubach, żadnych eventów na fejsbuku, na które zaproszę znajomych. Żadnych programów do robienia muzyki, tylko ja i gitara. Żadnych klubów tylko polany w lasach i parkingi supermarketów nocą.
Będą to ciężkie jak burza, folkowe pieśni z głębi, śpiewane głosem, którego nie wyćwiczę do piękna, lecz głosem moim, niosącym słowa o tęsknocie, zszarganej i odbudowanej z ruin godności, pragnieniu, lękach, wstydzie, żalu za grzechy, pokucie i odkupieniu, o wzgardzonej przez świat kobiecości, byciu wyśmiewaną, a potem niewidzialną i obojętną, piękną jedynie we własnych oczach, lecz dumną i niezniszczalną. Ktoś mnie wreszcie zobaczy taką, jaką jestem naprawdę. Ktoś mnie usłyszy i nawet, jeżeli nadal niczego nie zrozumie, nie zostanie obojętny. Wymaluję sobie na twarzy barwy wojenne i będę południcą, wiłą, nimfą, syreną. Nigdy więcej tą, której jest przykro, że nikt by jej nawet kijem od mopa nie tknął, ale tą, której dotknąć nikomu nie wolno. Nigdy więcej tą, w której prawdziwym, kobiecym obliczu nikt by się nie zakochał, ale tą, w której strach się zakochać i biada temu, kto by chociaż spróbował.
Skończyłam przepraszać za to, że żyję i pytać, czy nie przeszkadzam. To bardzo dobrze, jeśli przeszkadzam, teraz zacznę jeszcze przerażać. Tak bardzo, że nazwą mnie szaloną i żałosną, nic nowego. Nowe jest to, że przestałam się tym przejmować.
Odbiorę to, co zostało mi zabrane moją największą bronią. Piosenką.
Wściekłą, drażniącą, bolesną, brzydką.
Piękną.